Wanda Wajda lat 46, osoba słabowidząca /w 1997 roku odzyskała częściowe widzenie w jednym oku/, pracuje w Ośrodku Szkolno – Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Laskach, mama 17 – letniej niewidomej Scholi.

Porachunki z błędnikiem
O światło pod powiekami, o grunt pod nogami. 
Moja walka. 

Droga po grunt pod nogami. To mniej więcej tak, jakby ktoś nałożył opaskę na oczy i bardzo szybko okręcił się kilkanaście razy wokół własnej osi. Brak jakiegokolwiek punktu odniesienia. Doświadczałam tego stanu na co dzień. Gdy w końcu postawiono diagnozę, stanęłam przed perspektywą nie do zaakceptowania. Bo przecież ktoś, kto ma sprawne ręce i nogi, nie może przesiedzieć reszty życia przypięty do wózka!

Moment, w którym całkowicie przestałam widzieć, choć trudny, okazał się jedynie preludium do walki, jaką już wkrótce miałam stoczyć. Wzrok zaczęłam tracić w 1988 roku z powodu jaskry. Ten proces trwał cztery miesiące. Początkowo wydawało mi się, że jeszcze dość dobrze widzę, ale wkrótce nie byłam w stanie prawidłowo określić odległości od przeszkód, które stawały mi na drodze, widziałam jedynie cienie, kolory, nie potrafiłam rozpoznać twarzy. Coraz wolniej chodziłam, bez przerwy w coś uderzałam. Pod koniec roku okazało się, że nastąpiło odwarstwienie siatkówki. Lekarze w szpitalu na Lindleya zaproponowali operację polegającą na jej przyklejeniu. Nie było innej alternatywy. Zgodziłam się. Niestety po operacji zostało mi jedynie poczucie światła, a po jakimś czasie utraciłam nawet to. Musiałam jakoś nauczyć się funkcjonować i przyjąć tę nową sytuację.

Przyjąć, co nie znaczy pogodzić się. Przede wszystkim trzeba było opanować technikę poruszania się i basta! Z trzech dostępnych (biała laska, pies przewodnik i samodzielne poruszanie się bez laski i psa w znanym terenie) byłam zmuszona wybrać posługiwanie się laską. Nie pomagała mi w orientacji, ale miała chronić mnie przed przeszkodami. Potrzebna mi była przede wszystkim do tego, aby inni widzieli, że jestem niewidoma.

Musiałam także nauczyć się lepiej wykorzystywać zmysły. Np. często stukałam sobie palcami. Pomagało mi to wyostrzyć słuch – najważniejsze narzędzie postrzegania świata przez osoby niewidome. Na nowo nauczyłam się wykorzystywać zmysł węchu. Wiedziałam, że jestem blisko kiosku, gdy czułam zapach gazet. Bardzo lubiłam muzykę – pamiętam, jak kupowałam różne kasety. Oczywiście nie podpisywałam ich, ale po zapachu byłam w stanie ocenić, jakiej są firmy. Czucie powierzchniowe było kluczowe nie tylko w nauce czytania, ale także dla wykonywania każdej niemal czynności.
Z czasem zaakceptowałam nowy stan rzeczy. Zresztą nie miałam zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad swoją sytuacją. Chciałam wrócić do pracy w drukarni (Polski Związek Niewidomych) i spróbować żyć normalnie.

 

Bez punktu odniesienia

 

Całe życie byłam osobą raczej energiczną, chodziłam szybkim krokiem i po utracie wzroku nie potrafiłam zwolnić. Na niższych obrotach jeszcze bardziej traciłam orientację i bardziej się bałam. Z drugiej strony przy takim trybie życia byłam też narażona na więcej niebezpieczeństw.
Kilka miesięcy po utracie wzroku wpadłam z impetem na uchylone drzwi. Zostałam zabrana na ostry dyżur. Okazało się, że mam złamany nos i wstrząs mózgu. To zdarzenie uruchomiło lawinę niespodziewanych komplikacji.
Po kilku dniach ustąpił uciążliwy ból nosa, ale zawroty głowy zamiast łagodnieć, nasilały się. Lekarze wyjaśniali, że po wstrząsie taki stan może się utrzymywać nawet kilka miesięcy. Tymczasem z dnia na dzień byłam coraz mniej samodzielna. To stawało się nie do zniesienia, przerastało mnie wykonanie coraz prostszych czynności. W końcu nawet samodzielne siedzenie stało się niemożliwe. Świat wirował razem ze mną. To mniej więcej tak, jakby ktoś nałożył opaskę na oczy i bardzo szybko okręcił się kilkanaście razy wokół własnej osi. Taki brak punktu odniesienia to mała namiastka tego, czego doświadczałam na co dzień.

Najpierw trafiłam na neurochirurgię w warszawskim szpitalu na Banacha. Tomograf, rezonans, EEG czy prześwietlenie kręgosłupa – nic nie znaleziono. Zasugerowano nawet, że powinnam się spotkać z psychologiem, a najlepiej z psychiatrą. To był kolejny cios, ale on mnie tylko oszołomił, a nie zwalił z nóg. Wiedziałam, że muszę szukać dalej, że się nie poddam. Na moje szczęście trafiłam na panią neurolog, która obejrzawszy wypis ze szpitala była zdziwiona, że nie zrobiono mi badania błędnika. Skonsultowała się z lekarzami w szpitalu Bródnowskim i umówiła mnie (wówczas badania polegały na wlewaniu do uszu ciepłej i zimniej wody i sprawdzaniu, czy i jak reaguje błędnik). Trop okazał się właściwy – diagnoza druzgocąca. Prawy błędnik nie pracował w ogóle, z lewym były problemy. I może nie byłby to taki duży problem, gdybym widziała. Tymczasem brak wzroku to brak istotnej kompensacji.

Rehabilitanci z Banacha uznali, że nie są w stanie mi pomóc. Nie znali metody, która mogłaby mnie z tego stanu wyprowadzić. Jako osobie niewidzącej nie dawali mi szans na chodzenie, ba nawet na samodzielne siedzenie. Powiedzieli też, że im prędzej to zrozumiem, tym lepiej dla mnie. Jednym słowem powinnam sobie sprawić dobry wózek inwalidzki, najlepiej z pasami do przypięcia i tak resztę życia spędzić na tym wózku. Nie dopuszczałam tej myśli do siebie. Ktoś, kto ma sprawne ręce i nogi, nie może przesiedzieć reszty swojego życia!

45 kg na plecach

 

Parę miesięcy wcześniej umówiłam się z koleżanką, że w czasie wakacji wyjedziemy razem do Rabki. Zgodziła się zostać przewodnikiem osoby niewidomej, tymczasem miała do czynienia z osobą niewidomą na wózku… To zmieniało postać rzeczy.
Wkrótce okazało się, że w tym samym czasie w Rabce odbywał się turnus rehabilitacyjny dla dzieci niewidomych z ośrodka szkolno-wychowawczego z Lasek. Rehabilitant, który z nimi wyjeżdżał, zainteresował się moją sytuacją i zadeklarował, że jeśli tam przyjadę, przyjrzy się mojej sytuacji. Nie mógł mi oczywiście nic obiecać, ja jednak uchwyciłam się tej myśli i namówiłam koleżankę na wyjazd.

Na szczęście rehabilitant miał wizję pracy ze mną – stwierdził, że musi mi wyrobić tak zwane czucie głębokie. Wreszcie ktoś chciał spróbować. Nie przekreślał z góry człowieka. Dawało mi to nadzieję. Czekały mnie dwa tygodnie ciężkiej pracy. Moja rehabilitacja sprowadzała się do metod integracji sensorycznej, o których pod koniec lat osiemdziesiątych mało kto w ogóle w Polsce myślał.

Gdy stawiano mnie na ziemi, ta uciekała mi spod nóg. Nie czułam siebie. Zadawałam sobie pytanie, jak mam złapać tę ziemię. Wiedziałam, że muszę się na nowo nauczyć schematu swojego ciała. Jeśli to da się zrobić, jeśli poczuję stopą powierzchnię, wtedy będę chodziła. Tej myśli się trzymałam.

Byłam gotowa zrobić wszystko. Gdy rehabilitant zaproponował mi powieszenie osiemnastu kilogramów na plecach, nie protestowałam. Zakładałam kamizelkę obwieszoną skórzanymi woreczkami ze śrutem – tylko takie były wówczas możliwości. W bardzo krótkich odstępach czasu obciążenie było zwiększane. Stopniowo doszliśmy do około 45 kg, ale i na to się zgodziłam. Byłam gotowa zrobić wszystko, aby tylko stanąć na własnych nogach. Na szczęście kiedyś w życiu uprawiałam wyczynowo sport i byłam fizycznie gotowa na takie wyzwania.

Jednym z pierwszych ćwiczeń było leżenie na brzuchu z nogami ugiętymi w kolanach. Kładziono mi dwukilogramowe ciężarki na stopach, a moim zadaniem było ich utrzymanie. Przez wiele dni nie byłam w stanie tego wykonać, ba – nie potrafiłam nawet określić, w którym kierunku uciekają mi nogi. Pracowaliśmy więc nad tym, bym chociaż poczuła ciężar na stopach. Z biegiem czasu przy bardzo dużym skupieniu byłam w stanie kilka sekund utrzymać stopy w jednej pozycji. I tak godzinami, aż doszłam do perfekcji, to znaczy samodzielnie kontrolowałam stopy i to bez obciążenia.

Kolejny pomysł to użycie dwóch szerokich, kilkumetrowych kawałków taśmy elastycznej. Taśmy z jednej strony były przywiązane do drabinki gimnastycznej, z drugiej strony trzymał je rehabilitant. Mnie z obciążeniem ustawiał między tymi taśmami, które spełniały rolę prowadnic. Moim zadaniem było ćwiczenie chodzenia. Rehabilitant usiłował korygować moją postawę dając bodźce tymi taśmami. Początkowo jedynie na nich zawisałam i nie mogłam nawet określić, w którym kierunku upadałam. Nie raz nie miałam nawet siły się podnieść.

Przełomowa była moja decyzja o pójściu na basen. W pierwszej chwili pomyślałam, że to szaleństwo. Potem jednak stwierdziłam, cóż mi szkodzi, kiedyś pływałam, a teraz najwyżej się utopię. To był czwarty dzień turnusu. Pamiętam moment wrzucenia do wody i strach. Po chwili jednak okazało się, że jakoś nie chcę zejść na dno, wręcz przeciwnie, potrafię pływać. Owszem, miałam kłopoty z orientacją (nie umiałam określić gdzie kończy się zbiornik dopóki nie uderzyłam głową czy ręką w krawędź), ale cała reszta okazała się pestką. Do dzisiaj pamiętam radość, jaką czerpałam z tych krótkich chwil niezależności. Po wyjściu z wody dwie godziny dochodziłam do siebie, było mi niedobrze, miałam nudności i byłam bezradna, ale warto było. Tak minęły nam dwa tygodnie.

Znikające schody

 

Po powrocie wciąż jeszcze rozbijałam się o wszystko. Miałam pełno siniaków i zadrapań. Byłam wykończona fizycznie, ale ufałam, że coś się zmieniło, że jest lepiej. Rehabilitant zgodził się pracować ze mną także w Warszawie. Mógł mi jednak poświęcić kilka godzin tygodniowo, podczas gdy potrzebowałam kilku godzin ćwiczeń dziennie. Okazało się jednak, że mam wielu znajomych i przyjaciół, którzy chcą mi pomóc i to było fajne uczucie, dawało mi siłę.

Mniej więcej po miesiącu przyszedł pierwszy wielki sukces – dla mnie wówczas krok milowy. Mogłam samodzielnie siedzieć, bez konieczności używania pasów. Zdarzało się jeszcze nieraz, że głowa gdzieś uciekała, ale mogłam to sama skorygować. To już było coś.
Kolejnym sukcesem było to, że byłam w stanie określić, czy upadam na prawą, czy na lewą stronę. Ta świadomość pozwalała mi skoncentrować się na obronie przed upadkiem. Po około trzech miesiącach tej żmudnej pracy przyszedł moment, gdy potrafiłam chodzić już bez taśmy. Co prawda nadal z ciężarkami, ale ich liczba była stopniowo zmniejszana. Kolejnym wyzwaniem było chodzenie do tyłu, bo tego też się musiałam nauczyć. Później chodzenie do prawej, do lewej i próby chodzenia po prostej linii. Następnie schody. Najpierw dostawiając nogę na każdym stopniu, a po kilku kolejnych dniach naprzemiennie. I wciąż z jakimś obciążeniem. Schodzenie po schodach. Początkowo to niemal przepaść, gdyż zawroty się nasilały i odnosiłam wrażenie, że tracę grunt pod nogami. Ale i to udało się opanować.

Po około dziesięciu miesiącach tak intensywnej i żmudnej pracy mogłam stwierdzić, że już chodzę samodzielnie i to bez ciężarków. Nadal zdarzały się zaburzenia równowagi. Nieraz poruszałam się jeszcze chwiejnym krokiem, jak pijana – niekiedy zresztą słyszałam takie komentarze na swój temat. To jest ta gorzka pigułka związana z procesem odzyskiwania samodzielności – trzeba było i ją przełknąć, żeby osiągnąć sukces.

Rok później na początku lipca wyjechałam na dwa tygodnie do Szczawnicy. Towarzyszyła mi ta sama koleżanka, z którą byłam w poprzednim roku w Rabce. No i moja ulubiona taśma elastyczna, w której – jak w uprzęży – chodziłam na spacer, a towarzyszka w razie potrzeby korygowała moją postawę. Pod koniec pobytu udało mi się, choć z niemałym trudem, przemierzyć Wąwóz Sobczański. To było coś.

 

Pielgrzymka na wózku? Nie ma mowy!

 

Po powrocie z gór postawiłam sobie jeszcze jedno wyzwanie. Stwierdziłam, że na początku sierpnia pójdę na pielgrzymkę do Częstochowy. Na to nawet mój rehabilitant nie chciał się zgodzić. Uważał, że to szaleństwo. Ja jednak postawiłam na swoim i poszłam z grupą z Lasek. Do samochodu zabrano wózek inwalidzki – nikt nie wierzył, że przejdę samodzielnie więcej niż jeden etap. Ale ja nie po to rok ciężko pracowałam, żebym pielgrzymkę na wózku przejechała! Było mi ciężko, jak każdemu. Momentami ze zmęczenia prawie nie wiedziałam, jak się nazywam, ale z dumą mogę powiedzieć, że całą trasę przeszłam na własnych nogach. I po tej pielgrzymce wiedziałam już, że będę normalnie chodzić, że mogę wrócić do pracy. Wiedziałam, że mogę normalnie żyć. Technikę chodzenia z laską miałam doskonale opanowaną, a ten rok pozwolił mi jeszcze bardziej wyostrzyć zmysły ułatwiające samodzielne poruszanie się. I to był najpiękniejszy moment w moim życiu. Wtedy zrozumiałam, że „chcieć, to móc”, że nigdy nie można przekreślić drugiego człowieka.

„Co tylko błyszczy, dla chwili się rodzi, prawdziwa wartość w potomność przechodzi” – niech te słowa Goethego z Fausta posłużą mi za finał, bowiem największą radość sprawiłoby mi to, że choć drobna cząstka z tego, co napisałam, przyda się terapeutom integracji sensorycznej, rehabilitantom oraz rodzicom i opiekunom dzieci z zaburzeniami integracyjnymi.

W tym miejscu podziękować chcę wszystkim tym, którzy mnie wspierali, pomagali i byli ze mną wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebowałam.

Wanda Wajda

 

Zobacz część drugą artykułu